Początki
legendy o Fiszerze sięgają jakiejś mitycznej Warszawy Gucia
Potockiego, epoki złotej młodzieży, której wprost z "Sielanki"
zdarzało się jechać na dalszy ciąg zabawy do Wiednia,
załadowawszy warszawską dorożkę na platformę pociągu
wiedeńskiego.
Ja oczywiście znałem
Fiszera z epoki późniejszej. Któż z bywalców dawnej
"Udziałowej", Jackowskiego, Lijewskiego i Gablera nie
pamięta tej malowniczej, olbrzymiej postaci, tego grzmiącego głosu?
Kimże był ten tęgi Zeus z fantastycznie ubarwioną brodą i
nieodmiennym płomiennym goździkiem w klapie podniszczonego surduta?
Niełatwo dać na to odpowiedź. Wiadomo było, że nic nie robił.
Nie napisał żadnej książki ani felietonu, chwalił się nawet
tym, że ręka jego "nie pohańbiła się" żadną pracą.
Była w tym naturalnie swoista kokieteria, bo czyż umysł jego nie
pracował stale? Czyż wszystkie jego słynne improwizacje i pełne
humoru wypowiedzi nie były owocem wysiłku myśli i czyż nie
trudniej czasem wymyślić żart niż skomponować najpoważniejszy
felieton?
Fiszer był mistrzem w
kpinach, a skala jego humoru sięgała od rzeczy najbłahszych do
szczytów zawikłanych dociekań. Gdyby ktoś chciał dokładnie
sklasyfikować humor Fiszerowski, musiałby napisać osobną książkę.
Każde spotkanie czy rozmowa z Fiszerem stawały się przygodą,
wycieczką w nieznane. Nikt nie potrafiłby powiedzieć, jaką
pointą, jakim kawałem zakończy on swoje wywody. Humor jego miał
strukturę dwupoziomową i jakkolwiek niski mógł być nieraz jeden
z tych poziomów, drugi był zawsze bardzo wysoki.
W swym studium o naturze
śmiechu J. C. Gregory mówi, że śmiech jest zawsze rodzajem
spadku, największą zaś ma wartość, gdy spada z wysoka. Śmiech
Fiszera był właśnie śmiechem tego rodzaju. Był on mistrzem
improwizacji słownej, autorem niezrównanych historyjek i
powiedzonek, których zresztą sam nie potrafiłby powtórzyć. Po
prostu ich nie pamiętał, nudziły go.
Cóż z tego, że z jego
słynnej metafizyki nikt prawie niczego nie rozumiał, że jego
system filozoficzny był zagadką dla kutych na cztery nogi,
wyszczekanych filozofów kawiarnianych. Sam Fiszer zresztą podkpiwał
sobie z niego. Posiadał natomiast niewątpliwie cudowną zdolność
nadawania nowego sensu i znaczenia słowom, dar ukazywania
niespodziewanych punktów widzenia, które dzięki magii jego słów
stawały się nagle poezją, czymś zgoła nowym, nabierającym
jakiegoś głębszego znaczenia. Działała tu nie tylko jego
nieprzeciętna inteligencja, oczytanie, entuzjazm dla sztuki,
najprzedniejszy humor, ale i samo ich podanie, głos, gesty, postawa.
Tym się też niewątpliwie tłumaczy, że trzy pokolenia artystów i
poetów szukały jego towarzystwa, znajdując w obcowaniu z nim
odświeżającą, ożywczą i pobudzającą atmosferę, w której
nuda, banał i bezpłodny sceptycyzm przemijały, a dojrzewały i
krystalizowały się myśli twórcze. I dlatego pewnie ze wszystkich
tak licznych w owych czasach apostołów kawiarnianych był on
niewątpliwie postacią najbardziej wartościową.
"Humor Fiszera był
improwizacją", jak pisał Boy. Rodził się doraźnie z podniet
rozmowy, towarzystwa, z uciechy wdzięcznych słuchaczy, z
błogostanów biesiadnego stołu. Był twórcą w zakresie słowa -
miał radość słowa, które w jego ustach rosło, potworniało,
wyolbrzymiało się gargantuicznie w swojej niezrównanej obfitości,
w melodii potężnego głosu, to znów zagęszczało się w celne i
nieoczekiwane formuły.
Nawet łgarstwo - na miarę
pana Zagłoby - stawało się czystą poezją. Doraźnie powstały
kawał stawał się legendą, stawał się własnością Warszawy.
Przyjaciel artystów, ze
wszystkimi niemal był na ty. Było coś wzruszającego - jak
zanotował któryś z pamiętnikarzy - w bruderszaftach tego starca,
zawieranych z ludźmi o pół wieku od niego młodszymi. Swą formą
obcowania znosił nie tylko różnice wieku, ale i różnice
towarzyskie. To "tykanie" płynęło z głębokiej potrzeby
młodości i przyjaźni. Każdy człowiek, choćby smarkacz, który w
opinii Fiszera nie był idiotą, stawał się kolegą.
Ta najjaskrawsza postać
cyganerii warszawskiej przełomu dwóch wieków prosi się o osobną
biografię. Zanim to nastąpi, pozwolę sobie przypomnieć parę
typowych jego historyjek i kawałów, które umożliwią, choćby w
nieznacznym stopniu, wyprowadzenie z mroków zapomnienia tej
charakterystycznej dla epoki, wspaniałej i malowniczej osobowości.
Fiszer namiętnie lubił
dyskutować, obojętne na jaki temat; używał przy tym niezwykłych
argumentów. Słynna była na przykład jego dysputa o Prouście z
Wieniawą, który dowodził, że modny ów autor francuski to
geniusz, subtelny artysta, mistrz "boskich detali", Franc
natomiast dowodził, że był to tępy matoł, grafoman i w ogóle
kretyn. Entuzjasta Prousta pieniąc się cytował fragmenty, sypał
coraz to nowymi argumentami, przytaczał recenzje najznakomitszych
krytyków etc. Wreszcie znudzony przedłużającą się w
nieskończoność dyskusją Fiszer najspokojniej oświadczył:
- Widzisz, kochany, ja mam tę
przewagę nad tobą, że ty czytałeś Prousta, a ja nie.
Nie mniej charakterystyczny
był spór akademicki o istnienie Boga osobowego. Kiedy uzbrojony w
doświadczenie i świetny w dialektyce przeciwnik nie dawał się
przekonać, Fiszer po dwudziestominutowej dyskusji oświadcza, że za
chwilę da argument miażdżący i najbardziej przekonywający,
argument nie do odparcia, że Bóg osobowy nie istnieje. Kiedy
wszyscy zamarli z ciekawości, zagrzmiał swym basem:
- No więc daję wam na to
słowo honoru!
Niebezpieczne
były również próby przekonania Fiszera, że się na czymś nie
zna. Kiedyś podczas kolacji posadzono go obok słynnego
profesora-ichtiologa (Fiszer nie lubił naukowców). Profesor po
parokrotnych próbach nawiązania rozmowy, wyczuwając, że jest
ignorowany, usiłuje pognębić Franca zapytaniem:
- Założę się, że mistrz
nie wie, do jakiej rodziny ryb należą śledzie (właśnie jedzono
śledzie).
- Owszem - odpowiada Fiszer z
sarkazmem - wiem doskonale: śledzie należą do rodziny zakąsek.
Fiszer
był niezrównanym narratorem. Kiedy Mikołaj II w początkach swego
panowania przyjechał do Warszawy, ugodowo nastawione ziemiaństwo
opowiadało cuda o bankiecie, w którym uczestniczył na Zamku, o
serdecznej atmosferze panującej podczas uczty, o polonezie
prowadzonym przez cara. Fiszer, który też był na tym przyjęciu,
oświetlił sprawę nieco inaczej. Pointą jego opowieści nie były
ani rozkosze gastronomiczne, ani serdeczność toastów, ani rzekome
bruderszafty, ale niespodziewany finał tych uroczystości. Otóż,
według jego relacji, kiedy oczarowana przyjęciem szlachta
opuszczała wreszcie Zamek i z lekka zataczając się kierowała swe
kroki do pobliskich hoteli, z ulicy Piwnej wyskoczyła nagle sotnia
kozaków i "zaczęła okładać nas nahajami" - opowiadał.
- Jak to? Za co? - pytali
zdumieni słuchacze.
- Żeby nam się w głowach
nie poprzewracało - wyjaśnił znacząco Fiszer. *[Asumpt do tej
zabawnej historyjki (powtarzanej i przez Antoniego Słonimskiego)
dała Fiszerowi wizyta w Warszawie cara Mikołaja II i raut wydany z
tej okazji na Zamku w dniu 1 września 1897 roku przez
generał-gubernatora warszawskiego, księcia Aleksandra
Imeretyńskiego. Wszystkie szczegóły są, oczywiście, zmyślone
przez Fiszera.]
Fiszer
nie znosił malkontentów i snobów. Kiedyś w "Udziałowej"
ktoś narzekał na obsługę, chwaląc dawne czasy i kelnerów,
którzy rzekomo stali za plecami każdego gościa, gotowi na każde
skinienie.
- To głupstwo - powiada
Franc. - Miałem stangreta. Józef mu było. Wyjeżdżając do Paryża
ze stacji Ostrołęka, błądząc już myślami nad Sekwaną,
powiedziałem mu machinalnie: "Niech Józef czeka." Nie
było mnie w kraju dwa lata. Wracam niespodziewanie, wezwany
telegraficznie przez plenipotenta. Była noc. Jak ja się tu dostanę
do domu? Wychodzę przed dworzec, patrzę: moje konie i Józef.
Zdumiony pytam, skąd on wiedział o moim powrocie. "Ja nie
wiedziałem, ale pan dziedzic kazał czekać, no to ja czekam."
Dwa lata!
Poeta
Antoni Lange należał do najbliższych przyjaciół Fiszera. Kiedyś
Fiszer nie zastawszy go w domu wszedł do jego pięknej biblioteki,
wybrał parę książek i wyszedł. W bramie spotyka powracającego
poetę.
- Cóż to dźwigasz, Franiu?
- spytał Lange biorąc jedną z książek, a nie poznawszy w
roztargnieniu swojej własności, wykrzyknął: - Pożycz mi tę
książkę, już od dawna marzę o jej przeczytaniu.
- Książek nie pożyczam z
zasady! - zagrzmiał swym tubalnym basem Franc i z iskierkami śmiechu
w oczach majestatycznie odszedł.
Pewien
grafoman pokazuje Fiszerowi własnym zapewne sumptem wydaną pierwszą
książkę, mówiąc:
- Zrobiłem oto pierwszy krok
do nieśmiertelności, mistrzu.
- Tak, ale tyłem, łaskawy
panie, tyłem - huknął z sarkazmem Fiszer.
Istnieje
szereg anegdot pogrzebowych Fiszera. Podczas żałobnych przemówień
na pewnym pogrzebie stremowany mówca zamiast powiedzieć
Dunin-Markiewicz powiedział Munin-Darkiewicz czy coś w tym rodzaju.
- Ale się sypnął -
grzmiącym półgłosem powiedział Fiszer - no i cały pogrzeb na
nic!
Na
pogrzebie Mieczysława Frenkla jedna z aktorek wystąpiła we
wspaniałej toalecie żałobnej. A więc kapelusz z czarnymi strusimi
piórami, suknia z czarnej mory, naszyjnik z białych pereł, naręcz
białych chryzantem na ręku. Po uroczystościach pogrzebowych Fiszer
podszedł do niej i całując ją w czarną rękawiczkę powiedział:
- Pani niewątpliwie była
dziś królową pogrzebu.
Kiedyś
na pogrzebie jednego z adwokatów, znanego z przenikliwości i
niesłychanej wprost intuicji przewidywania, Fiszer szepnął na ucho
swemu przyjacielowi:
- Ciekawym, dlaczego on to
zrobił?
W
swoim czasie Warszawa szalała na występach jakiegoś znakomitego
tancerza paryskiego. W kawiarniach nie mówiono o niczym innym,
wychwalano go pod niebiosa. Fiszer znudzony tymi zachwytami
oświadczył:
- To pętak w porównaniu z
Makarem, strzelcem hrabiego Tyszkiewicza. Zwykle po obiedzie - mówił
- Tyszkiewicz grał na bałabajce, a Makar tańczył kozaka. Po paru
minutach prysiudów skakał on nagle z jakieś trzy metry pod sufit,
a potem n i e z m i e r n i e p o w o l i o p a d a ł k u z i e
m i. To był taniec!
Jedna
z aktorek, oburzona, że Fiszer nie poznaje jej, powiedziała mu o
tym
- Na Boga! - wykrzyknął
Fiszer. - Po czymże mam panią poznać? Żeby pani miała jakiś
pryszcz na nosie albo wąsy, a tak, twarz goła jak pięść,
codziennie inny kapelusz i uczesanie, po czymżeż mam panią poznać?
[...]
JERZY
ZARUBA
.