MIROSŁAW G. MAJEWSKI
FICTION
STALKER
Wiem jakim jestem marudą. Mówią mi to prawie wszyscy i jest mi ciężko dźwigać ciężar tej prawdy, ale dźwigam ją dzielnie. (chociaż w tym jednym nie marudzę) Kiedy jest już mi bardzo źle pocieszam się wspominając mit o Syzyfie.
Wiem jakim jestem marudą. Mówią mi to prawie wszyscy i jest mi ciężko dźwigać ciężar tej prawdy, ale dźwigam ją dzielnie. (chociaż w tym jednym nie marudzę) Kiedy jest już mi bardzo źle pocieszam się wspominając mit o Syzyfie.
Ten
to dopiero miał krzyż pański.
W
sumie moje malkontenctwo jest stonowane, a moi bliscy przyzwyczaili
się do niego i znoszą je nawet bez większej szkody dla swojego
zdrowia psychicznego.
Kiedy
zabierałem się za pisanie powieści byłem pełen zapału, który
wypalił się na popiół po dziesięciu stronach, a ja teraz siedzę
w tym popiele nucąc pod nosem inwokacje szamanów z Kamczatki i
posypuję od czasu do czasu mój durny łeb tym popiołem, który
kiedyś był zapałem, słomianym. co zresztą widać na załączonym
obrazku.
I
kiedy wszystko wydawało mi się beznadziejne, a ja zamknąłem się
w moim pudełko nicości, nagle przeżyłem iluminację, zostałem
wręcz oślepiony jej intensywnością.
Nie
będę kontynuował wątku o Karlu Gutmannie i Marcie Sznajderman,
wrócę do Chillout, mojej zakurzonej powieści o socjalistycznej
enklawie pozostawionej na peryferiach peryferii III i IV
Rzeczpospolitej. Miasteczko to było chyba oczkiem w głowie samego
Pana Boga. Dlaczego? No właśnie. Co tu dużo gadać, wkrótce sami
poznacie odpowiedź.
Miasteczko
Hammermühle, czy jak mówili Polacy, Młotkomłyn nie było ani z
tego, ani z tamtego, ani żadnego innego świata.
Od
niepamiętnych czasów istniało sobie niezależnie i równolegle, z
dala od głównych szlaków handlowych, schowane w dolince pośród
wzgórz morenowych, chronione tysiącami hektarów mieszanych lasów
i uczuć. Mieszkający tam Niemcy, dopiero w 1947 roku spotkali się
oko w oko z repatriantami, ku obopólnemu, aczkolwiek krótkotrwałemu
zdziwieniu. Osadnicy ze wschodu, jak i z centralnej Polski, oprócz
swoich regionalnych zwyczajów i kulinarnych dziwactw przywieźli ze
sobą komunizm, na co rodacy Karola Marksa przystali ochoczo,
wprowadzając do tej ideologii swoisty porządek.
Die
Ordnung muss sein!
I
był!
W
całej Polsce nie uświadczyłeś takiego ideowego porządku jak w
Młotkomłynie.
Mijały
lata, zamieniono co prawda niektóre nazwy ulic jak na przykład
Hitlerstraße na ulicę Lenina, ale poza tym nic godnego odnotowania
nie zauważono.
W
1956 zawarto najwięcej mieszanych małżeństw, Polacy brali sobie
zdyscyplinowane Niemki za żony, a Niemcy ponętne Polki. Dzieci z
tych związków uczyły się dwóch języków jednocześnie, a w roku
1976 w Młotkomłynie powstała swoista, niespotykana nigdzie indziej
gwara, coś pośredniego pomiędzy kaszubskim, łemkowskim i śląskim.
W urzędach i szkołach, co prawda obowiązywał język polski, co do
którego nie jeden polonista miałby zastrzeżenia, ale ulica mówiła
swoim śpiewno-gardłowym specyficznym dialektem.
W
roku 1981 nie zorganizowano strajku w żadnym z trzech zakładów,
ani nigdzie indziej. Zresztą Młotkomłynian nie interesowała
polityka, zdawali sobie sprawę ze swojej niepowtarzalności i
bronili swojej tradycji niczym Amisze z Pensynwalii.
W
roku 2004 wszystkie zakłady były nadal własnością gminy, a więc
państwowe. Tytularne stanowisko Burmistrza piastował już od ponad
dwudziestu lat ostatni w kraju nad Wisłą Naczelnika Miasta i Gminy
towarzysz Tadeusz Mazur, którego wszyscy mieszkańcy darzyli
niesamowitym szacunkiem, a na dodatek stanęli za nim murem, kiedy
jacyś polityczni celebryci z województwa próbowali wprowadzić
obowiązuję w unijnej już Polsce, nowe, reżimowe ustawy.
1
maja 2005 wylądował Marsjanie mówiący w dialekcie mieszkańców
Hammermühle i stanęli na straży tej archaicznej i jedynej w
kosmosie osady. Nie wiem na czym polegały ich kosmiczne zabiegi, ale
Młotkomłyn od tej pory znalazł się jakby poza czasem i
przestrzenią.
Z
miasta nie można było wyjechać, czego nikt i tak nie chciał
robić, ani wjechać, (a chciało już tego coraz więcej osób
skuszonych dziwnymi wieściami o tajemniczym mieście) bez zgody
Strażników, czyli stojących na straży facetów z Marsa.
Młotkomłyn
dla Rządu Tonalda Duska stał się solą w oku. Wielokrotnie
wysyłanych, rządowych negocjatorów odnajdowano w środku Puszczy
Knyszyńskie z objawami amnezji i schizofrenii. Ostatnim, desperackim
aktem gabinetu Duska było wysłanie elitarnej jednostki Grot, wraz z
grupą towarzyszących im doradców z amerykańskiej Gwardii
Narodowej w celu, co tu ukrywać, pacyfikacji Młotkomłyna. Ale po
odnalezieniu zdezorientowanych komandosów na prywatnej posesji
prezydenta Białorusi postanowiono raz na zawsze wymazać wszelki
ślad o Hammermühle a nazwę Młotkomłyn usunąć z map.
Stąd
wszelkie wertowanie map przez szanownych czytelników będzie
bezowocne.
No
i stało się, stare mapy nabrały czarnorynkowej wartości, a po
jakimś czasie, niczym grzyby po deszczu, zaczęły wyrastać
nielegalne firmy, oferujące przerzut, mających w dupie UE,
wszelkiej maści dysydentów, kontestatorów i anarchistów i pisarzy
z Małopolski do Hammermühle.
A
w Hammermühle życie płynęło szczęśliwie i leniwie niczym w
szwajcarskiej wiosce, w odróżnieniu do tego co działo się poza
enklawą, strzeżoną przez marsjańskich strażników. A tam, nad
Wisłą, aferom, korupcjom, strajkom, protestom, migracjom i
emigracjom nie było końca. Nasze słonko świeciło sobie radośnie
nad głowami mieszkańców Młotkomłyna i ani myślało świecić
nad Polską.
Chyba
że…
No
właśnie, chyba że…
Żeby
to jakoś wyjaśnić muszę odwołać się do powieści Performance i
jej głównego bohatera Makarego Hanuszkiewicza. Powieść ta kończy
się wejściem Makarego w surrealistyczny świat obrazów Paula
Delvaux, a konkretnie dzieła zatytułowanego Wiosna. Właśnie tam
Makary odkrył swoje prawdziwe powołanie, zrozumiał, że nie jest
tylko pisarzem, lecz przede wszystkim Stalkerem. Stalkerswto to
powołanie, Stalkerem człowiek się rodzi, stalkerstwa nie można
się nauczyć. Wielu już próbowało i teraz nie ma ich pośród
żywych!
Bywa,
że stajemy się niewolnikami naszych pragnień, naszych marzeń,
niewolnikami wyidealizowanej rzeczywistości, która kusi nas swoją
niedostępnością.
A
my, kładąc własne życie na szalę, desperacko próbujemy pokonać
ten mityczny mur, który nas od niej oddziela. Niewielu ludziom udaje
się ta sztuka, nawet takim jak Siddhartha Gautama czy Mahatma
Gandhi. A to, że udała się Makaremu Hanuszkiewiczowi obala
wszystkie socjologiczne, psychologiczne i teologiczne teorie.
Makary
pokonał mur, pokonał nie tylko Ciemność, ale przede wszystkim
Anioła z wirującym mieczem. Dopiero po czasie zrozumiał, że Anioł
stał po jego stronie. Zrozumiał też, że Wiosna nie była wiosną,
że była zaledwie głosem syren wabiących takich szaleńców i
nieszczęśników jak Makary. I ten skończyłby jak większość
jemu podobnych naiwnych megalomanów, gdyby nie fakt, że był
Stalkerem, ale odkrył to, dopiero wtedy, kiedy przyszła na to
właściwa pora.