Marek
Jastrząb
W
tym roku nie wyjeżdżam, postanowiłem więc spędzić urlop w
domowym zaciszu, w oddaleniu od sanatoryjnych zgiełków i
deptakowych tras, z książką, dobrą muzyką, telewizorem w
razie czego.
Na wypadek, gdyby fabuła
okazała się niekompatybilna
z ideą mojego wypoczynku, a muzyka, zamiast ukojenia, zaserwowała
mi emocjonalną drżączkę (nie cierpię telewizji, ale przyznać
trzeba, że niektóre jej kanały są całkiem niczego: wolne od
nachalnej manipulacji i demagogicznego łomotu dają się oglądać.
To przecież kwestia wyboru; my układamy sobie ramówkę do
wybrzydzania. Program układa nam życie; jakie życie, taka
audycja. Więc nie narzekajmy na nieociosany poziom, bo widzimy i
słyszymy tylko to, co sobie sami chcemy usłyszeć lub zobaczyć).
I
tak się stało: lektura poszła w jedną, a ja w drugą stronę.
Dopadło mnie przedsenne wirowanie myśli, zapuściłem więc radio
z lufcikiem. Ale zamiast
wejść na Historię
lub Kulturę,
jakaś nieczysta siła podkusiła mnie, by zajrzeć do komercyjnej
stacji, bo akurat tam miano nadać najświeższe wiadomości. W
oczekiwaniu na nie, rzucono dodatek do telewizyjnego kożucha, czyli
reklamy.
Patrzyłem
na ich rozmigotaną daremność, gdyż nie chciałem przegapić
początku Serwisu. Wepchnął mi się we wzrok i zgwałcił pozostałe
zmysły rozkoszny widok rewelacyjnej mikstury do sosu, przyprawy
maczanej w egzotyce. Anonimowy, spazmatyczny, pokuśny szept
reklamodawcy zachęcał mnie do kupowania proszku lepszego od
gorszego i tańszego niż droższy.
Podeszła
mi do gardła zachrypnięta poezja golarki wyrywającej owłosienie
razem z czapką. Zostałem dopieszczony pontyfikalną wokalizą
faceta wyznającego mi z wdziękiem czarnej wdowy, że odkąd został
szczęśliwym posiadaczem smarowidła na hemoroidy, poznikały mu
wszelkie utrapienia, bo teraz krótko i wydajnie siedzi na sraczu.
Kolejna
reklama poinformowała mnie gdzie za tanie pieniądze mogę nabyć
całkiem sympatyczną trumienkę. Za chwilę wyskoczył z pudełka
przedstawiciel ZUS i poradził, jak mam dożyć do wizyty u lekarza
ostatniego kontaktu. Jestem
przeganiany po mieszkaniu ścigającymi mnie bełkotami paniusi na
Diecie - Cud, której udało się „schuść” sto kilo przez dwa
dni bez przerywania obżarstwa. Oglądam aliganckiego ciapciaka w
złotych cynglach, który namawia mnie na greckie zaciąganie
kredytów i ze spokojem uczciwego oszusta twierdzi, że im więcej
kupię za darmo, tym mniej wydam na psychiatrę.
Zbliżył
się koniec puszczania reklam, toteż ze zziajaną ulgą padłem na
sybaryckie krzesło, by wysłuchać wiadomości. A tam nieustający
festiwal tragedii, zbiorowych masakr lub pojedynczych dramatów. Jak
nie susza, to powódź, jak nie klęska nieurodzaju, to choć
oberwanie chmury bądź klęska dobrobytu. Odniosłem wrażenie,
jakby cały naród błagał dziennikarzy o dostarczenie mu bodaj
maciupciej katastrofki; na kolanach prosił o rzeźwiący łyk
codziennie większej dawki nonsensów.
Podsłuchane
czy sfilmowane wpadki znanych polityków już przestają bawić.
Sejmowe lub internetowe szlagiery w rodzaju karczemnych pyskówek,
relacje z tratowania ludzi na molo, z jazdy wariata środkiem
sklepu, z bicia dziewczyny w tramwaju wypełnionym apatycznymi
kibicami są nudne, zwietrzałe, nikogo nie bulwersują. Przywykliśmy
do nich jak do stęchłych widoczków, więc patrzymy na nie jak na
kreskówkę, coś, co się rozgrywa daleko od nas i nas nie dotyczy.
Nie wiem, jak Wy, ale ja czuję się niczym wnuczek oskubany przez
babcię.
Wiadomości
kończą się i by dojść do siebie, decyduję się na obejrzenie
filmu, bo podobno dobry. Po reklamowych namowach na zakup maści
przeciwko pladze kretynizmu, przechodzą w filmowe atrakcje z plejadą
trzeciorzędnych gwiazd i konstatuję, że moje niewczesne fantazje
ani trochę nie przystają do rzeczywistości: spoza kadru wydobywa
się aksamitny głos konferansjera o nienagannym braku dykcji, który
zapowiada, że zamiast filmu o Van Goghu będzie kino akcji, nowa
wersja odgruzowanej hecy do śmiechu, a Van Gogh zostanie puszczony
nad ranem.
Przed
okiem nastawionym na spostrzegawczość widzę rewelacyjną szmirę z
ambicjami, kunsztowną bryndzę z krwawą siekaniną, filmową
pląsawicę do wywabiania myśli, artystycznie rozlazłe,
stereotypowe bezguście, nieporozumienie, w którym, spoconymi
resztkami tchu, próżno doszukuję się sensu i ukrytych
drogocenności, więc zmęczony filmowymi atrakcjami, wyłączam
telewizor. Lecz nie wyłączam refleksji.
Zastanawia
mnie irytujący fakt, że pozwalam - bez protestów i rozdrażnionych
min - by ów obraz namawiał mnie na przeżycia, których nie chcę,
przekonywał do doznań, które są popłuczynami z opowiedzianych
już lepiej, mądrzej i drzewiej. Film, traktujący mnie jak matoła,
któremu do życia potrzeba jest instrukcja
spontanicznego
śmiania,
który zmusza do uczestnictwa w morderczo zabawnych rozrywkach,
powoli zaczyna mnie obezwładniać niezmordowaną pustotą, zaczynam
więc zachodzić w głowę, gdzie podziało się piękno i forma
Bergmanowskich treści, gdzie życiowe problemy i niewulgarne
dialogi?
Toteż
stwierdzam, że są dwa światy. Jeden, to dziewicza przestrzeń
obecnego życia, drugi, to przeszłość z odmiennymi wartościami.
Kto wierzy w znaczenie guseł, ten jest cywilizacyjnie do przodu, a
kto nie, ten nie idzie z właściwym postępem i ma feudalne życie,
uprawia narzekactwo i wokół siebie rozsiewa ocet; izolowany jest
od reszty społeczeństwa i jako odszczepieniec ma przed sobą
zgrzebną dolę.
Dla
ludzi żyjących tu i teraz, wspomnienia takich jak ja, żyjących
minionym, są egzotyczne. Natomiast dla ludzi schyłkowych, z wolna
zabierających się za pakowanie walizek i dokonywanie bilansów,
obecny jest rozczarowaniem, bo nie tak wyobrażali sobie jutro.
.