Dorastałam.
Pochłaniałam książki - nic się nie zgadzało. Zapytałam
wreszcie babcię Helę o to, o czym nawet wspominać nie było wolno.
- Zaraz tam pogrom.
Nie możesz wierzyć we wszystko, co ludzie opowiadają. Kilku
chuliganów pobiło kilku Żydów. Jaki tam antysemityzm. Przecież
ciągle się coś takiego dzieje. A ten rencista, co go niedawno
zabili za 10 zł w Małpim Gaju, bo więcej nie miał przy sobie?
Polak przecież.
Nie, nigdy nie
usłyszałam w tej rodzinie nic antysemickiego. O pewnych sprawach
się po prostu nie mówiło, jak o seksie.
Rewolucja seksualna w
K. nadeszła nagle jak letnia burza. Była spóźnionym efektem
wyładowań marcowych, o których w K. nie mówiło się również,
przeminęły bez większego echa. Podobno w zakładach pracy
podpisywano listy masowego potępiania, i tyle. Nie pamiętam, skąd
wiedziałam, co naprawdę dzieje się w Krakowie, chyba już wtedy
słuchałam Wolnej Europy. Walczyli tam z ZOMO i milicją studenci o
naszą przyszłość i wolność, a ja tkwiłam jak kołek w płocie
dziadkowego ogródka w tym zaspanym mieście! Chciałam pojechać do
Krk, demonstrować, dać się zabić, ale matka nie dopuściła do
tego. Sama nie mogłabym tam dotrzeć, nie miałam na bilet. Jeszcze
wtedy nie jeździłam autostopem, straszne bajki, którymi karmiono
nas od dziecka, o Czarnej Wołdze, porywającej dzieci i młode
dziewczęta, wywarły oczekiwany efekt. Mój piętnastoletni ojciec
poszedł w 44 do lasu na piechotę, ale miał bliżej.
Kawałek
stricte nostalgiczny czyli
Czi
mnie jeszczie pamientaszsz?
Nadeszła
i została, nagle była. Jeszcze w zeszłym roku szczytem buntu
obyczajowego było nienoszenie przeze mnie fartucha i tarczy
szkolnej, toczyłyśmy honorowe i z góry przegrane walki
z dyrektorką – sadystką, która zaciągała dziewczyny do
toalety i zmywała makijaż, a tu nagle zdjęto obowiązek noszenia
mundurków szkolnych nawet w klasach o kilka roczników młodszych.
Gdy ulice, a w tym nasze postarzałe matki, opanowała bez reszty
długość mini, wyparła ją chwilę potem maxi, długie włosy,
sztuczne rzęsy, dziwaczna biżuteria, buty na koturnach.
Wyglądałyśmy jak bandy hippiesów, chociaż ten ruch praktycznie w
K. nie istniał. Nie nosiliśmy pacyfek, nie znaliśmy angielskiego,
w przeciwnym wypadku krzyczelibyśmy pewne - Peace & Love;
mówiliśmy wiele o wolnej miłości z naciskiem na wolność,
zachłystywaliśmy się tą nagle uzyskaną wolnością, chociaż
żyliśmy na końcu świata, w najciemniejszej, socjalistycznej
dziurze, w środku reżimu, z którego istoty nawet nie
zdawaliśmy sobie pojęcia. Kontrolowano nas na ulicy, panowie z
komendy czuwali; niektórzy z moich przyjaciół, jak homoseksualista
Alek, barwny, rudowłosy, w kwiecistych koszulach, był przez nich
regularnie prześladowany. Byliśmy pod specjalnym nadzorem, ale
pozwalano nam się wyszaleć. K. było grzeczne i nie sprawiało
dużego kłopotu. Nie dotarły też tu narkotyki, na szczęście, bo
wielu z nas nie dożyłoby zapewne trzydziestki, i tak alkohol
zebrał kilka lat później obfite żniwo. Ktoś wpadł pod samochód,
ktoś wyskoczył z okna, zabijano się z miłości i braku miłości,
i jej nadmiaru. Albo koledze, który trzy dni wcześniej zdobył w
środku upalnego lata solidne buty na zimę w składnicy harcerskiej
i obnosił je z dumą po mieście, wzbudzając kaskady śmiechu,
spadł nagle głaz z wystawy w miejscowym, socrealistycznym pałacu
kultury. Te pierwsze wypadki śmierci napawały nas egzystencjalnym
smutkiem. Na swój sposób lubiliśmy ten stan.
Ja i moje koleżanki
wyszłyśmy ze szkoły po maturze prawie wszystkie dość zielone i
nieporadne w sprawach męsko – damskich, byłyśmy zdaje się
ostatnią żeńską klasą w tym liceum. Stale zakochane, za każdym
razem fatalnie. Wiele z tych, które dostały się w dużych miastach
na studia, zamieniło się z grzecznych dziewczynek w akademikowe
materace. Odreagowywały prowincję.
Jeszcze w zeszłym
roku dostać pozwolenie na „wieczorek taneczny“ było szczytem
wolności wywalczonej w rodzinie – teraz zapełniłyśmy kluby i
kawiarnie. Kolorowe, krzykliwe, ostentacyjnie swobodne dziewczyny. Te
wieczorki taneczne, organizowane zwykle przez szkoły i domy kultury,
były najnudniejszym rodzajem spędzania czasu, a jednak pchałyśmy
się wszystkie, przyciągane jak ćmy muzyką na żywo, naśladującą
nieśmiertelnych już wtedy Beatlesów i Rollingstonesów, którzy
dołączyli do klasyka Presleya. To był prawie Zachód, tutaj, w K.
Urozmaiceniem były szlagiery Czerwono-Czarnych i Niebiesko-
Czarnych, przynajmniej rozumieliśmy słowa, bo angielskiego nie
łapał nikt. Wokalista przy charczącym mikrofonie miał zazwyczaj
straszną dykcję, fałszował i mylił się w tekstach, ale nikomu
to jakoś nie przeszkadzało. Zajmowano nas tak zwykle w soboty, od
przyjemnej 18-tej do 22-giej, pod czułym okiem wychowawcy lub
KO-wca; zbieraliśmy się punktualnie, bo przy spóźnieniu można
było nie dostać biletu, i tkwiliśmy w osobnych, męskich i
damskich rzędach pod ścianą, przeważnie nie tańcząc, do samego
końca, aby przy ostatnim kawałku, „Dom wschodzącego słońca“
piszczeć biiiis i jeeeeszcze, aż do histerii, chociaż każdy był
już zamęczony nudą. Jedyną atrakcją towarzyską były wymowne
spojrzenia, rzucane z rzędu chłopców do rzędu dziewczyn i
odwrotnie. Na tych spojrzeniach budowały się całe historie
miłosne, które gasły zwykle do następnego wieczorku. Chłopcy
prawie wszyscy nie umieli tańczyć, nieliczni tancerze musieli
obtańcowywać wszystkie dziewczyny, i byli to zazwyczaj dobrzy
kumple, w nich się nie kochano. Adorowano powszechnie solistę
grającego zespołu oraz chłopaków podobnych do Ringo Stara czy
Jaggera, wielu było podobnych. Czasami tańczyłyśmy same ze sobą,
ale to był trochę obciach. Miałyśmy wszystkie bezbłędnie
wyćwiczonego motylka, czyli rock’n’rolla z figurami rodem z
Koziej Wólki, i chłopcy nam go strasznie zazdrościli, ale za nic
się do tego nie przyznawali, robili wzgardliwe miny i pozowali na
intelektualistów.
Era wieczorków
tanecznych zniknęła wraz z nadejściem Rewolucji. Na jej miejsce
weszły prywatki, organizowane tam, gdzie akurat była wolna chata i
magnetofon. Był to niedrogi rodzaj rozrywki, paliliśmy najtańsze
papierosy „Sporty“ a wino ‚patykiem pisane‘ dostępne było
nawet dla uczniowskiej kieszeni. Na prywatkach leciały taśmy, do
naszych głów wchodził powoli nowy rodzaj muzyki, wczesna
psychodelia, długie, pościelowe kawałki. Kotłowaliśmy się w
parach i w oparach tego najtańszego tytoniu na kanapach, fotelach i
podłodze, ale przeważnie ograniczało się to do przedłużonej i
zaangażowanej gry wstępnej, w modzie był amerykański petting, o
miłości francuskiej mówiło się jeszcze tylko na ucho i z
rumieńcem, rzadko były z tego dzieci, orgie – nigdy. Zamroczeni,
upojeni dorosłością i nie bardzo wiedzący, co z nią robić, i
dokąd ma nas zaprowadzić, spędzaliśmy swoją młodość,
najlepszy okres w życiu, z pewnym niedowierzaniem, że to tylko
tyle. Aż wracali rodzice i wyganiali nas z tego lasu.
Czarna
Wołga i biała Nyska
Chwilę
potem byliśmy już naprawdę dorośli. Zaczęto wpuszczać nas do
klubów i kawiarni, w których prawie codziennie były dancingi,
podniecające i bardzo egzystencjalne. Obok nas na wysokich stołkach
siedziały miejscowe prostytutki i patrzyły na nas z nienawiścią.
Naszych chłopaków nie zauważały i nie szanowały, czekały na
jeleni, nas traktowały jako potencjalną konkurencję. Przychodzili
prywaciarze i stawiali nam i naszym facetom, bo chcieli się wkupić
do środowiska artystów - już wtedy kręciliśmy się wszyscy przy
Klubie Dziennikarza i Klubie Aktora. Piliśmy, tańczyli i rozmawiali
o życiu i śmierci. Dialogi jak z włoskiej nowej fali, jak z
amerykańskich i francuskich powieści, sceneria – Hopper, okres
późny socrealizm. Nic, że takiego Hoppera nie było. To było
nasze kino, nasz wielki świat, brakowało cygar i szampana, ale
bywały koniaczki i ich podróby, lody melba, łosoś i dewolaje. Ale
jak długo miało to jeszcze trwać? Odczuwałyśmy wszystkie pewien
niepokój, nie bardzo było wiadomo, co zrobić z tak pięknie
rozpoczętym życiorysem. Rysiek, mój przyszły szwagier wyśmiewał
się z nas, że za dużo się naczytałyśmy, uwierzyłyśmy, że tak
wygląda prawdziwe życie, i że jeżeli wypijemy pięćdziesiątkę
przy niklowanym barku, niczym za tatusia i mamusię, za Hemingwaya i
drugą za Remarquea, to nie przeniesiemy się automatycznie na
Zachód. Jesteśmy w K. i zostaniemy w K., czyli nigdzie. A nasze
przeznaczenie to i tak 3 x K, czyli Kinder, Küche, Kirche. O czym
niektóre z nas przekonały się bardzo szybko. Nieoczekiwanie
mnożyły się wczesne śluby, za którymi następowały niezawodnie
narodziny. Nikt nie nauczył nas korzystania ze środków
antykoncepcyjnych, a nie każda chciała się skrobać, choć
zdarzały się rekordzistki, po sześciu i więcej skrobankach.
Nie ma się co
czarować, byłyśmy wszystkie towarem, nowym, świeżym, łatwiej
czy trudniej dostępnym mięsem, ale atrakcyjnym i stosunkowo tanim.
Mężczyźni nie musieli wiele inwestować - Rewolucja zrobiła za
nich prawie wszystko, rozminowała pola oporu. Aby wywrzeć na nas
oczekiwane wrażenie, zakończone wytyczonym sukcesem, wystarczyło
im trochę pogadać o uwolnionej sztuce i miłości, coś zacytować,
nosić we właściwym czasie właściwe dzwony czy rurki, a nieraz
tylko być na właściwej imprezie. Ci, z którymi spałyśmy,
zostawali najczęściej naszymi przyjaciółmi, bo małżeństwem
gardziłyśmy wszystkie gorąco, a te, co ubywały z tego klubu,
robiły to po cichu. Ci, z którymi nie chciałyśmy spać,
opowiadali o nas brudne plotki, ale i tak kręcili się w pobliżu,
czekali na okazję. Jej teoretyczna łatwość wzbudzała wzmożoną
produkcję testosteronu i narastało we mnie przekonanie, że prawie
wszyscy oni mają obsesję na punkcie seksu. Skrycie nimi gardziłam.
Byłam dość narażona na niechciane zaloty, bo od piętnastego
roku życia, przy prowokującej figurze 94-65-94, moje piersi nie
dawały się ukryć, a bardzo długie włosy budziły sensację i
stale byłam zaczepiana nawet na ulicy. Szybko przekonałam się, że
nie mogę mieć zaufania nawet do dobrych kumpli. Zdobywałam
przykre, zaskakujące doświadczenia. Kolega, który odprowadził
mnie do domu, chłopak mojej koleżanki, tworzący z nią od kilku
lat ładną i bardzo zakochaną parę, rzucił się nagle na mnie w
Małpim Gaju i musiałam szarpać się z nim prawie godzinę, zanim
dał za wygraną. Dojrzali, żonaci mężczyźni, znajomi artyści,
zapraszali mnie do siebie, aby pokazać mi swoje obrazy lub pod innym
pretekstem, na miejscu okazywało się, że żony nie ma, bo
wyjechała na urlop albo właśnie rodzi w szpitalu. Takich historii
z rodzącą żoną, podczas gdy mężczyzna zaprasza przypadkową
dziewczynę w jednoznacznym celu, przeżyłam trzy. Byłam oburzona i
nie przyjęłam propozycji wspólnej nocy. Zostało mi po nich
przekonanie, że męża rodzącej należy przywiązać, zamknąć i
nie wierzyć mu jak psu, bo musi być wtedy wyjątkowo
niepoczytalny.
Znajomi artyści rwali
nas na wiersze, głębokie rozmowy i pozowanie do obrazów, czułyśmy
się ważne. Pozostali próbowali wyciągać inne atuty – stawiali
szczodrze w Klubie całemu towarzystwu, dobrze widziane były też
samochody, którymi wszyscy przenosili się do pobliskich moteli w
górach, gdzie trwała nadal szampańska zabawa. Własny samochód
był rzadkością i bardzo dodawał splendoru mężczyźnie,
świadczył o jego zaradności, mieli je zresztą prawie tylko
prywaciarze i ich synowie, wykorzystywano też samochody służbowe,
co w PRL-u było powszechnie tolerowanym nadużyciem. Już do szkoły
woziła mnie czarna Wołga ojca mojej koleżanki, mieszkającej w
sąsiednim bloku – był sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego.
Zdarzało się więc, że jechaliśmy do modnego motelu w Świętej
Katarzynie nawet milicyjnym pojazdem, bo ktoś miał kumpla w MO.
Uważaliśmy to za bardzo zabawne, wyrafinowane. Te eskapady dawały
nam złudzenie światowego życia, ale czasami kończyły się
nieciekawie. Kiedyś przesiedziałam całą noc z nożem do drobiu w
ręku, bo wszyscy padli i rozeszli się parami po pokojach, a mnie
chciał wziąć siłą pewien plastyk, mężczyzna sukcesu,
przystojny i zarozumiały, któremu nie mieścił się w głowie mój
opór. Pojąć, że sypiam tylko z tym, z kim chcę i sama wybieram,
nie był w stanie i próbował wygrać wielokrotnie, ale zawsze tylko
do pierwszej krwi, która sprawiała, że trząsł się jak kurczak.
Nie żartowałam, dostał parę razy tym nożem po rękach. Czułam
strach i obrzydzenie, byłam kompletnie zdeterminowana. Dopiero ranek
i pierwszy autobus do K. wyzwolił mnie i jego z tej paskudnej
sytuacji.
Innym razem
wyskoczyłam w trakcie jazdy z samochodu, na moście Herbskim, za
którym był niedaleko tylko las. Przytomnie zorientowałam się, że
koledzy w białej Nysce, należącej do niejakiego Witka S.,
aktualnego faceta mojej koleżanki, nie mają czystych zamiarów i
wyjeżdżamy właśnie z miasta. Zwabili mnie do samochodu pod
pretekstem, że Witek chce ze mną porozmawiać, ma jakąś pilną
sprawę. Poczułam dreszczyk emocji, bo w Witku niedawno przez
chwilę nieco się podkochiwałam, jak wiele dziewczyn. To była
wprawdzie postać dość podejrzana – duży, bardzo atrakcyjny
mężczyzna o rosyjskim nazwisku I wschodniej urodzie, szastający
pieniędzmi i żyjący nie wiadomo z czego w okazałej willi, bardzo
popularny w środowisku prywaciarzy. Otaczał się gromadą młodych
chłopaków, wiernych mu jak psy, pozwalał im jeździć swoim
samochodem. Jego zachowanie było skrzyżowaniem manier mafioza i
romantyka, to robiło na nas wrażenie, prawie bez wyjątku. Utykał
na jedną nogę, podobno trzymała się tylko na śrubach, ale
świetnie tańczył. Tańczyć z Witkiem przy pełnej knajpie
znaczyło ściągać na siebie uwagę, na parkiecie rozstępowano się
przed nami. Zawsze odczekiwał do powolnego kawałka i zamykając
partnerkę w ramionach stawał się zadumany, czuły, a gdy muzyka
umilkła, dziękował jak za szczególny przywilej, ale to my
czułyśmy się wyróżnione. Witek był pierwszym, który powiedział
mi: „jak ja cię wtedy kochałem, Gośka“. Wtedy to było gdy
miałam piętnaście lat, a on zjawiał się codziennie na mojej
długiej trasie do szkoły, czego nawet przeważnie nie zauważałam,
nie interesowali mnie jeszcze ‚tacy starzy‘ mężczyźni. Teraz
ja byłam już stara, po maturze. Aktualnie chodził z moją
młodszą koleżanką, miała dopiero piętnaście lat, ale była
wysoka i malowała się tak wyzywająco, że nie pytano jej o dowód
osobisty przy wejściu do knajpy.
Dość prędko
zrozumiałam, że ponad trzydziestoletni Witek jest pedofilem,
chociaż samo pojęcie nie było jeszcze wtedy w użyciu, i że jego
chłopcy to po prostu naganiacze. Biała Nyska jeździła powoli po
K., śledząc dziewczęta, krążyły plotki o gwałtach, ale żadna
sprawa nie trafiła nigdy do sądu. Dzisiaj nie wykluczam możliwości,
że był też dobrze ustawionym tajniakiem. Ale wtedy się tego nie
dociekało, bo i po co, i tak niewiele rozumiałyśmy, chociaż
zaczynałyśmy już wsiadać do tych samochodów.
Lalka
Drugie
lato po maturze było wyjątkowo upalne i nudne, miasto wyludnione.
Miałam niewiele ponad osiemnaście lat. Niedawno rzuciłam pierwszą
pracę i drugiego ‚stałego‘ chłopaka, a wraz z nim decyzję,
aby nie zdawać razem z nim na kielecką WSI. O, dzięki ci losie, za
ten splot okoliczności! Ten idiotyczny pomysł przyszedł mi bowiem
do głowy, gdy rodzice chłopaka z pomocą moich, po wcześniejszym
niż oczekiwany powrocie z urlopu i dramatycznym nakryciu nas in
flagranti, po wielu przerażonych ochach, zdecydowali wreszcie, że
nie będą utrudniać nam spotkań, pod warunkiem, że będziemy się
przygotowywać na studia. W poprzednim roku nie dostałam się na
psychologię w Krakowie, on też gdzieś się nie dostał, zabrakło
nam po jednym, znaczącym punkcie. Uczyliśmy się więc razem fizyki
i matematyki, teorię Einsteina miałam już w małym palcu. Poza nią
nigdy nie wyszłam.
W lipcu pojechałam ze
znajomymi na żagle na Mazury, skąd wróciłam po raz pierwszy (i
ostatni) w życiu opalona, chociaż okupiłam to ranami skóry,
schodzącej w malowniczych płatach. Rozpaczałam, że skończył się
wspaniały rejs. Mój aktualny, całkiem nowy romans ze starszym ode
mnie dwukrotnie aktorem został chwilowo zawieszony, obiekt uczuć
wyjechał do Sielpi na wakacje z żoną i dziećmi. Wyznawał mi
miłość i nazywał swoją jesienną dziewczyną, ale zniknął bez
skrupułów. Podkochiwałam się w nim naprawdę i trochę nawet
tęskniłam. Wielu znajomych siedziało w Sielpi, był tam sosnowy
las i wielki zalew; niezobowiązująco umówiłam się z kilkoma z
nich wcześniej, że też wpadnę po Mazurach, ale jakoś nie
znalazłam nikogo do wspólnej wyprawy. Pogoda była jak nad Morzem
Śródziemnym, miasto rozlewające się w asfalcie, wytrzymać dało
się tylko w starych murach, a w moim betonowym, wystawionym na
południe bloku trudno było nawet zasnąć. Chodziłyśmy z siostrą
nago po mieszkaniu, ku rozpaczy babci. W kuchni nie było zasłon i
mieszkańcy sąsiedniego wieżowca mogli nas zobaczyć, ale było nam
to obojętne, miałyśmy się za bardzo nowoczesne, wyzwolone z
durnych konwenansów. W nocy wybierałyśmy się na pobliski zalew, o
tej porze kompletnie pusty i ciemny jak z horroru, gdzie pływałyśmy
nago przy niewyraźnym świetle księżyca. Za każdym razem
umierałam ze strachu o młodszą siostrę, która pływała lepiej
niż ja i wypuszczała się na środek, były tam zimne wiry. W dzień
i wieczorami włóczyłam się z nową przyjaciółką Lalką, bo
inne wyjechały na wakacje, przesiadywałyśmy więc często we dwie
w Klubie Dziennikarza lub w kawiarniach. Lalka była dziewczyną
spokojną i małomówną, o sobie nie mówiła prawie nic, a ja jej
nie pytałam, bo czuło się, że taka rozmowa sprawia jej przykrość.
Była ładna, o szerokiej twarzy i ciemnych, długich włosach, to
imię bardzo do niej pasowało. Wiem tylko, gdzie mieszkała, i że
miała jakieś nieciekawe układy w domu, bo wspominała o tym
niechętnie; musiała wracać wieczorem o określonej godzinie.
Włóczyła się razem ze mną i chłopakami, tak cicha, że nieraz
zapominano o niej, a w Klubie przeważnie siedziała obok, w
ożywionych rozmowach nie biorąc w ogóle udziału, jak dla
dekoracji. Podrywano ją, ale słabo na to reagowała, a nikogo
stałego chyba nie miała. Wydawała się dziwnie niczym nie
zainteresowana, ale lubiłam ją, bo była łagodna, miała zawsze
czas i słuchała z uwagą. Przed dwudziestką nazywa się takie
układy przyjaźnią.
Pewnego wieczoru była
impreza w Klubie, czyjś wieczór poezji, po którym grał ktoś na
pianinie, kilka par tańczyło. Wyszłyśmy z Klubu z całkiem nowymi
chłopakami, jednego z nich przedstawiono mi jako poetę z
Końskich. Był filmowo przystojny i zakochałam się natychmiast. To
był najpiękniejszy poeta, jakiego kiedykolwiek poznałam, wysoki
blondyn, z tych bardzo jasnych, skandynawskich typów, miał
półdługie włosy, szerokie barki, duże, delikatne dłonie i
niski, sugestywny głos. Rozmawialiśmy o poezji, mówił swoje
wiersze, szeptał mi je jeszcze do ucha, gdy wyszliśmy z Klubu
przytuleni. Atrakcyjny samiec, alfa na obcym terenie. Tacy
interesowali mnie najbardziej, gwarantowali coś nowego,
urozmaicenie, wnosili nowe prądy, powiew z innego niż tutejszy
świata, choćby było to tylko miasteczko Końskie.
Razem z nami wyszła
Lalka z mniejszym i brzydszym kumplem Adama; w euforii wieczoru
postanowiliśmy, że pojedziemy zaraz, w nocy, autostopem do Sielpi.
My z Adamem chcieliśmy po prostu być ze sobą, wszystko jedno gdzie
– w namiocie, w lesie, na trawie i sosnowych igłach, gdziekolwiek,
byle razem, i teraz, bo przecież prawdziwa miłość rodzi się w
pierwszych kilku sekundach i jest nie do odparcia. Tamci – nie
wiem. Ludzie podejmują czasami dziwne decyzje.
Postanowiliśmy, że
rozłączymy się, aby łatwiej złapać okazję, i że spotkamy się
w Sielpi jutro na plaży, po określonej stronie jeziora.
My z Adamem dotarliśmy
do Sielpi prędko i bez przeszkód. Nocni kierowcy ciężarówek
podwieźli nas prawie pod samo jezioro. Ale było już wszędzie
ciemno, po północy, nie paliły się żadne światła i trudno było
znaleźć jakikolwiek punkt orientacyjny. Adam wciągnął mnie ze
śmiechem do niedomkniętej stodoły przy najbliższym gospodarstwie,
stała nieco oddalona i nikt nas nie zauważył, nawet pies nie
zaszczekał, cała wieś spała. Postanowiliśmy przeczekać do rana.
Było w niej niewiele pachnącego siana, przez szpary stodoły
zaglądały gwiazdy, ale noc zrobiła się nieoczekiwanie zimna,
pierwsza zimna noc tego sierpnia. Nad ranem marzliśmy już mocno,
mimo, że zakopaliśmy się w sianie, okrywał mnie, nagą, swoją
koszulą i mówił mi wiersze, kochaliśmy się, marzli, znowu
kochali, znowu wiersze, do świtu.
„Nie sztuka kochać
Orlanda Szalonego, w strzemionach i w łożu szalonego, sztuką jest
kochać inkasenta w kratkę, człowieczka w płaszczyku podszytym
wiatrem" – recytował z wiersza Kubiaka, i odtąd ten wiersz
zawsze mi się już z nim kojarzył. Adam był szalony w
strzemionach i w łożu, był moim Orlandem, nareszcie wiedziałam, o
co chodzi z tą całą miłością. Wpadłam po uszy. Rano
powiedział, że musi na krótko wpaść do rodziców, to nie było
daleko od Sielpi, przywiezie też swoje rzeczy i namiot, i żebym na
niego zaczekała nad jeziorem. Nie przyjechał i nigdy się już nie
zobaczyliśmy.
Czekałam na niego do
następnego rana, nie dojechała też Lalka z tym jego kolegą. Byłam
smutna, zaskoczona, zdeptana, ale przed spotkanymi znajomymi udawałam
pogodna, luźną, roześmianą. W sercu miałam wielką dziurę. Na
plaży zobaczyłam mojego kochanka – aktora, szedł z ładną,
jeszcze młodą żoną i trzymał za rękę dwie śliczne
dziewczynki. Nie widział mnie, zresztą zaraz się schowałam.
Wróciłam do domu,
weszłam pod prysznic i długo, pedantycznie wymywałam piasek
spomiędzy palców stóp. Postanowiłam o tym wszystkim natychmiast
zapomnieć. I może by mi się udało, gdyby nie mój dawny, nieco
starszy kolega z liceum, starszy o dwie klasy, Śliwa. Masz gościa,
powiedziała babcia, która już zdążyła go ugościć i czarować,
zanim wyszłam łazienki. Śliwa czekał grzecznie, ale był
bardzo zaaferowany. Wiedziałam o nim tylko, że skończył szkołę
oficerską milicji, że pracował w MO a może w UB, i że robił
błyskawiczną karierę. Powiedział, że musimy koniecznie i
natychmiast porozmawiać, żebym ubrała się i zabrała dokumenty.
Śliwa był taktownie w cywilu, ale pod domem czekała biało -
niebieska Warszawa.
- Jest morderstwo i
jesteś w to zamieszana, powiedział mi tylko w drodze, ale nie
chciał zdradzić żadnych szczegółów. - Szukamy cię od wczoraj.
Na komendzie przejął
mnie inny oficer, a właściwie dwóch, ale też nie mogłam się od
nich niczego dowiedzieć, poza tym, że zabito kogoś, i że jestem
ważnym świadkiem w tej sprawie. Wypytywali mnie, co robiłam w
ciągu ostatnich dwóch tygodni, o każdy detal i do zmęczenia. To
była pewnie taktyka, ale zachowywali się, jakbym to ja była
podejrzana. Najpierw musiałam sobie długo przypominać ostatnie dni
przed Adamem, a po przyjeździe z Mazur. Były do siebie podobne,
daty myliły mi się, byłam zdenerwowana. Dali mi papier i coś do
pisania, i polecili to wszystko opisać. Pracowicie odtwarzałam
czwartki, piątki, godziny. Ciągle nie byli zadowoleni, pytali po
wiele razy o imiona i nazwiska ludzi, z którymi się w tym
czasie spotkałam, nawet przelotnie. Wielu nazwisk nie znałam w
ogóle, tylko imiona albo ksywki.
Najdłużej wałkowali
ostatnie trzy dni. Nie byli zadowoleni z tego, co spisałam,
musiałam pisać bardziej szczegółowo, od nowa. W międzyczasie
wychodzili gdzieś, telefonowali, zostawiali mnie samą na kwadranse,
nieraz godzinę, zawsze przychodził potem ten drugi i pytał o to
samo. Zwolnili mnie dopiero pod wieczór.
Śliwa czekał przy
wyjściu i odprowadził mnie kawałek, pod Klub Dziennikarza.
- Przepraszam, ale nic
nie mogłem zrobić, żeby tego uniknąć. Została zabita kobieta,
wszyscy jesteśmy na nogach od dwóch dni.
- Kogo zabito?
- Nic nie mogę ci
powiedzieć, śledztwo jeszcze trwa, sama rozumiesz.
- Ale co ja mam do
tego? Ja nic nie wiem!
- Nigdy się nie wie,
w co jest się zamieszanym. Wszystkie nici gdzieś się łączą,
czasami to dla nas nie do pojęcia. Trzeba tylko znaleźć ten punkt.
Rozumiesz?
Nie rozumiałam, ale
przytaknęłam. Czytało się w końcu też Agatę Christie.
- A tak w ogóle, to
może chciałabyś dla nas pracować? Jesteś inteligentna,
potrzebujemy takich ludzi. Z twoją pracą chyba nie za ciekawie, nie
studiujesz, marnujesz swoje możliwości. Taka zdolna dziewczyna. A u
nas są naprawdę duże szanse na karierę, no i bardzo dobre
warunki.
Patrzyłam na niego.
Śliwa, zwykły chłopak, kolega ze szkoły. Żaden tam obrzydliwy
typ. Oficer, dobry glina.
- Nie nadaję się do
tego. Zupełnie. – powiedziałam to uprzejmie ale dobitnie.
- Nadajesz się,
właśnie takich ludzi jak ty nam potrzeba.
- Nie nadaję.
Rozumiesz? Nie.
Przestawił
się natychmiast:
- Szkoda, ale
doskonale cię rozumiem. Jakby co, to daj znać. Czekamy na ciebie.
Trzymaj się i jeszcze raz przepraszam za kolegów.
Weszłam do Klubu.
Gdzie indziej mogłabym pójść po tym wszystkim? Kiedy otworzyłam
drzwi, z mrocznego wnętrza wylał się na rozprażoną ulicę dźwięk
fletu, słodkie tony, jak z innego świata.
Sprawa wyjaśniła się
na drugi dzień: w kronice gazety, małym drukiem, w notce o
rozmiarach „ogłoszenia drobnego“ przeczytałyśmy z babcią, że
w lasku podmiejskim została zamordowana kobieta lekkich obyczajów,
i że milicja jest na tropie mordercy. Zdarzyło się to tej nocy,
kiedy pojechaliśmy do Sielpi. Zastanawiałam się, co miałam z tym
do czynienia, byłam przecież zupełnie gdzie indziej, a z
prostytutkami nie utrzymywałam kontaktów towarzyskich. Znałam
wprawdzie z knajp grubą Kruszynkę, ciemną, wredną Marzenę z
zezem, i jeszcze parę innych, z widzenia. Wszyscy je znali. To
musiała być któraś z nich, jakieś porachunki, może
z cinkciarzami albo pokerzystami, bo kręcili się przy nich.
Obstawiałabym Kruszynkę, bo była czasami nie do zniesienie –
arogancka, wulgarna, kiedy się upiła, królowała przy barze,
zajmując połowę blatu swoim tłustym ciałem, wylewającym się
z ciasnych sukienek, i próbując rządzić całą knajpą.
Pewnie ktoś nie wytrzymał i zabił to babsko, pomyślałam bez
współczucia. Ale w gazecie było też coś o motywach seksualnych.
No tak, jak prostytutka, to i motyw seksualny, normalne. Wyjaśni
się. Tylko dlaczego wypytywali mnie o kumpli i znajomych –
Andrzeja, Jacka, Cześka, Adama, TEGO Adama?
Od wielu dni dni nie
widziałam Lalki, byłam wprawdzie trochę obrażona na nią, że nie
dojechała do Sielpi, ale zaniepokoiło mnie, że nie pojawia się
też w Klubie, nikt ze znajomych też jej nie spotkał. Przemogłam
się więc i poszłam do niej do domu, mieszkała na ostatnim piętrze
brudnej kamienicy w rynku. Otworzyła mi kobieta w średnim wieku,
wzięłam ją za jej matkę, ale musiał to być ktoś obcy, bo tego,
co powiedziała i sposób, w jaki powiedziała, suchy i beznamiętny,
nie mogła powiedzieć matka:
- Lalki nie ma.
- A kiedy będzie?
- Nie będzie. Umarła.
- Jak to umarła?
- Umarła.
- Czy mogę wiedzieć,
co się stało?
- Umarła na
zakażenie.
- Jak to? Tak nagle?
Kiedy? Jakie zakażenie?
- Zakażenie,
normalne. Zacięła się.
- Czym?
Popatrzyła
na mnie z nieukrywanym lekceważeniem i czułam, że to już ostatek
jej cierpliwości:
- Nożem. Obierała
rybę. Zacięła się, przyszło zakażenie i umarła. Nie ma jej.
- Czy mogę wiedzieć,
kiedy jest pogrzeb?
- Pogrzeb już był.
I
zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Nie mogłam otrząsnąć
się z szoku i niedowierzania. Czułam, że ta kobieta kłamała.
Może Lalka gdzieś wyjechała, może chcieli ją odsunąć od
środowiska, które na pewno uważali za złe i demoralizujące. Może
się wszystko jeszcze wyjaśni. Ale nie zobaczyłam Lalki już nigdy.
Nie łączyłam tej historii z zamordowaną „młodą kobietą
lekkich obyczajów“. Jakże bym mogła? Lalka nie miała nawet
chłopaka i nie słyszałam, żeby sypiała z wieloma. Była
taka spokojna i nikomu nieprzeszkadzająca. Ale nie mogłam się
pozbyć do końca lekkiego cienia wątpliwości. A co, jeżeli to
Lalka była jednak tą zamordowaną? Kto i kiedy miał to zrobić?
Czy nie było w tym trochę mojej winy, że zostawiłam ją z obcym
chłopakiem? I jeżeli ona, Lalka, bierna uczestniczka naszych
eskapad i imprez, była według policji lekkich obyczajów, to co z
resztą nas, głośnych, rozpasanych dziewczyn, wybierających sobie
nieraz chłopaka na jedną noc, żyjących w kompletnej niezgodzie z
moralnością naszych babek i rodziców? Byłyśmy wszystkie lekkich
obyczajów?
Zagadka nigdy się nie
wyjaśniła. O Lalce zapomniano natychmiast, bo przecież nikt jej
dobrze nie znał. To była druga Lalka w moim życiu, ale nie miałam
szczęścia do tego imienia.
Historia z Adamem
znalazła nieoczekiwane zakończenie trzydzieści lat później. Po
moim spotkaniu autorskim piliśmy w Klubie Związków Twórczych z
Adamem O., moim wieloletnim przyjacielem, i z jego znajomymi. Adam
gdzieś wyszedł na chwilę a ja zostałam przy stoliku z obcym
mężczyzną, który nikogo mi nie przypominał, i którego nazwisko
i imię zapomniałam natychmiast po tym, jak mi go przedstawiono jako
znajomego z dawnych czasów. Po trzydziestu latach zapomina się
prawie wszystkich. On za to znał mnie dobrze i był mocno
zmartwiony, że go nie kojarzę.
- Naprawdę mnie nie
pamiętasz, Małgosiu? A ja pamiętam cię doskonale. Pamiętam nawet
sukienkę, w której tańczyłaś na tarasie w Klubie NOT-u.
- Którą sukienkę? –
zaciekawiło mnie to.
- Taką białą, bez
ramion, w drobne, czerwone kropeczki, marszczoną, z szarfą w pasie.
Zgadzało się.
Uszyłam sama tę sukienkę i było to moje największe osiągnięcie
sztuki krawieckiej, ale nie nosiłam jej później, bo wydawałam się
sobie w niej zbyt blada. Kompletnie o niej zapomniałam. Plus dla
niego, bo mało który mężczyzna potrafi po trzydziestu latach
opisać sukienkę.
- Ślicznie wglądałaś.
- I ty tam też byłeś?
– nie bardzo mu wierzyłam, przetańczyłam cały wieczór z pewnym
dziennikarzem i nie pamiętałam innych osób.
- Byłem. Byłem na
wielu imprezach, też u Dziennikarzy. Spotykaliśmy się często.
- Sorry, naprawdę
bardzo mi przykro. Może dlatego, że wyjechałam z K., zapomniałam
większość, taki głupi rodzaj pamięci – dane niepowtarzane
traktuje jako nieużyteczne i spycha do niższych folderów –
próbowałam obrócić w żart.
- A pamiętasz może
Adama z Końskich, którego przywiozłem kiedyś do Klubu?
Coś mi zaświtało.
To musiał być ten niższy, niepozorny kumpel Adama.
- O tak, teraz wiem –
ucieszyłam się, że wreszcie mam jakiś punkt zaczepienia.
- Adam bardzo się w
tobie kochał, Małgosiu. Opowiadał mi o tym.
Spojrzałam
na niego spod oka, ale nie był jeszcze pijany i mówił poważnie.
- Eee tam. W ogóle
się we mnie nie kochał. Spędziliśmy jedną noc w stodole w
Sielpi, umówił się ze mną i nie przyjechał. Nigdy się z nim
więcej nie spotkałam. Gdyby mnie kochał, to dążyłby do
spotkania.
- Nie mógł. Ja też
straciłem go wtedy z oczu.
– Co z nim? Widujesz
go teraz?
- Powiesił się.
- Jak to?
Adam,
powiesił się? Taki piękny, delikatny, zrównoważony mężczyzna?
Nie mogłam uwierzyć. To się przecież nie zdarza, to się zdarza
zupełnie innym typom, nieudacznikom, alkoholikom, przegranym.
- Siedział w
więzieniu, bardzo długo, wyszedł, zaczął pić i powiesił się.
- Mój Boże! Za co
siedział w więzieniu?
- Za morderstwo.
- Jakie morderstwo?
- Nie wiem,
morderstwo. – popatrzył bardzo niewinnym wzrokiem, za bardzo. -
Spotkaliśmy się dopiero, kiedy wyszedł. Był wrakiem, pił
strasznie. Mówił dużo o tobie. Naprawdę nie mógł wtedy
przyjechać, bo został aresztowany. Taki pech.
- Pech, w istocie.
Wrócił
mój przyjaciel i zmieniliśmy temat. Było dużo alkoholu tego
wieczoru, ale z rozmowy pamiętałam każde słowo. Mój rozmówca
wyjaśnił jeszcze, że nie dotarli wtedy do Sielpi, bo nikt nie
chciał ich zabrać i że Lalka wróciła do domu.
Wyjaśniła się
tajemnica zniknięcia Orlanda Szalonego, ale tak naprawdę nic się
nie wyjaśniło. Oto w ciągu tych samych trzech dni została zabita
prostytutka, Lalka wróciła do domu i zakłuła się brudnym od ryby
nożem a Adama aresztowano za morderstwo. Coś tu śmierdziało.
Gorączkowo kombinowałam, ale wychodziło na to, że aby ją zabić,
Adam musiałby wrócić z Sielpi do K. jeszcze tej samej nocy, to
było niemożliwe, spędził ją ze mną. To zresztą zeznałam w
śledztwie, i w tym właśnie śledczym coś bardzo nie pasowało, bo
pytali wielokrotnie. Na żadną rozprawę sądową w związku z tym
morderstwem nie zostałam nigdy wezwana. Musiał to więc być
przedziwny zbieg okoliczności. Adam zabił kogoś w drodze z Sielpi
do rodziców? Bzdura, był spokojny, szczęśliwy, gdy jechał do
domu. Poza tym taki mężczyzna nie zabija, a już na pewno nie
kobietę. Mógł mieć każdą i miał takie delikatne ręce.
A Lalkę zostawiłam
przecież z tym drugim chłopakiem i nigdy już jej nie zobaczyłam.
Może jednak próbowała dostać się sama do Sielpi i wsiadła w nie
ten samochód, co trzeba? I wywieziono ją do tego lasku? Przyszła
mi na myśl biała Nyska Witka S. Przez chwilę przemknęło mi też
przez głowę, że może niedawno siedziałam przy stoliku z
prawdziwym mordercą, i że wtedy z jakichś powodów (milicja? UB?)
zdecydowała się zataić moje zeznania i przypisać winę Adamowi.
Ale to był chory, donikąd prowadzący konstrukt myślowy.
Otrząsnęłam się, Lalkę zabrała po prostu Czarna Wołga, biała
Nyska, czy niebieska Warszawa – jakie to ma dzisiaj znaczenie?
Babcie miały rację, nie powinnyśmy były wsiadać do tych
wszystkich, obcych samochodów.
Małgorzata
Köhler