Małgorzata Köhler
Część I
Część I
(…) Jak jednak kochać kogoś,
kto drapie przez pół nocy swoje fioletowo–czerwone nogi? Janka
miała wstrętną egzemę, której nabawiła się w czasie wojny, od
pracy w farbiarni. Nie znosiłyśmy jej serdecznie również za to,
że była straszną pedantką i usiłowała robić porządek w
naszych domkach dla lalek. Mieszkania lalek znajdowały się na
piętrach regału, w którym poprzestawiałyśmy książki i
bibeloty, aby uzyskać dwa wolne etaże. To były małe, ale
szczęśliwe i bogate laleczki. Jeździły nawet na nartach z kartonu
a w pokojach miały elektryczne, stojące lampy na bateryjki.
Produkcją mebli i pozostałego wyposażenia zajmowałam się ja,
siostra podziwiała tylko moją sztukę. Moja walka z ciotką była
więc wojną nie tylko o terytorium, ale i o honor, na śmierć i
życie, wygrywałam ją z góry. Gdy wychodziłyśmy do szkoły,
wpadała komisja eksmitująca w osobie ciotki Janki i przenosiła
lokatorki do ohydnych pudeł z szarego kartonu. Ponieważ nie
cieszyła się żadnym autorytetem, po południu wszystko wracało na
swoje miejsce; aż do następnego ataku jej porządkowej furii.
Powtarzała często, że mieszkanie ma być tak posprzątane, aby
było w nim jak w pudełeczku. Uważałyśmy, że ma fisia i
przedrzeźniałyśmy ją za plecami przy każdej okazji: jak w
pudełeczku! Jak w pudełeczku!
Babcia Irka opowiedziała mi
rodzinną tajemnicę Gołąbków. Miała zresztą z nimi sobie
tylko znane porachunki i uwielbiała zdradzać ich mroczne sekrety,
wiek, długi, z satysfakcją wyliczać guzy macicy, stan wątroby
i innych organów - ona, której zdrowie, wbrew nieustannym skargom,
było nienaruszone, a serce trzymało ją przy życiu nawet, gdy od
dawna przeszła na drugą stronę, gdzie słyszała głosy i
rozmawiała ze zmarłymi, po naszej stronie wydając już tylko
dziwne, ptasie pokrzykiwania. Większość jej rewelacji wydawała mi
się niezbyt interesująca. Cóż mogła mnie obchodzić prostata
Stasia? Albo że wujek Wacek miał cukrzycę i nie wolno było mu
pić? Ciekawsze było, że gdy jednak pił, a pił na wszystkich
rodzinnych przyjęciach, dymiła mu się czaszka. Ale to o mężu
Janki wywarło na mnie oczekiwane przez babkę wrażenie, chociaż
całą historię pojęłam dopiero kilkadziesiąt lat później,
składając ją pieczołowicie z okruchów opowieści i strzępów z
rodzinnego pudła. Ciotka, która coraz bardziej przypominała
jaszczurkę, w miarę jak egzema pokrywała łuską coraz większe
połacie jej ciała, była bohaterką historii rodem z przedwojennego
romansu, w co trudno było uwierzyć, jak i w to, że w ogóle miała
męża. Roch, oficer Legionów, został zastrzelony przez kochankę
Żydówkę, którą porzucił aby ożenić się z ciotką. Podobno
Janka była wtedy bardzo ładna, czego nie mogłam sobie zupełnie
wyobrazić. Scenę zabójstwa, przedstawioną przez babkę
malowniczo, widziałam jednak wyraźnie jak w powieści i żałowałam,
że pod karą klątwy nie wolno mi było o nią zapytać samej
bohaterki. Miało się to zdarzyć wkrótce po ślubie, gdy jechał z
żoną bryczką z kościoła – oszalała z zazdrości kobieta
rzuciła się do bryczki i zastrzeliła najpierw niewiernego
kochanka, a potem (to rżenie koni, te spazmatyczne krzyki ciotki!)
przyłożyła sobie pistolet dokładnie do skroni i wystrzeliła.
Paf! i całe pudełeczko się rozleciało!
Ta romantyczna historia była
jednak tak odległa od Słonecznej, jak włoska bajka z wyczytanej
na śmierć książki o Cebulku. Sama zaś ciotka była dla nas co
najwyżej kimś w rodzaju brzydkiej wróżki, stanowczo za często
nawiedzającej mieszkanie dziadków. Nie tylko my dzieci – nikt jej
nie doceniał, choć obraz, który z okruchów składa się dzisiaj
na jej postać, ukazuje kobietę twardą, nie do zdarcia, o wielkim
sercu i nieprzeciętną. Całe swoje pieniądze oddawała dzieciom
siostry, szczególnie mojemu ojcu, który był w ciągłych
finansowych tarapatach. To ona była motorem wszelkich zmian na
Słonecznej, organizowała remonty mieszkania i odnawianie mebli;
zdolna, pomysłowa i niespokojna. Wciąż ją nosiło, musiała coś
robić, planować, zmienić. Jej oczy widziały wszystko i uprzedzały
zdarzenia, mimo że zasnute żółtawą mgiełką – kiedyś umrze
na wątrobę i wszyscy szybko zapomną o niej, o jej powolnym
umieraniu, brzuchu wzdętym puchliną wodną i o tym, że szare
włosy, fryzowane żelaznymi, rozgrzewanymi w ogniu kuchennym
szczypcami o okrągłych rurkach, były kiedyś rude i bujne. Są to
lata, w których umiera się częściej niż dzisiaj i chociaż
chorym i umierającym poświęca się więcej uwagi, to luka powstała
po ich odejściu zamyka się szybko i naturalnie. Rodzą się dzieci,
dużo nowych dzieci, i nowe zmartwienia. Śmierć śmiercią, a żyć
jakoś trzeba.
Pewnego wieczora, wkrótce po
pogrzebie Janki, znajduję babcię Helę, siedzącą przy piecu
kuchennym ze stertą zeszytów i luźnych kartek. Przegląda je
metodycznie, odkłada niektóre z nich a inne wrzuca pod blachę,
zajmują się tam szybko ogniem od resztek tlącego się jeszcze
żaru, płoną chwilę, sypiąc iskrami do popielnika i gasną.
Patrzę na odłożone równo kartki z kratkowanych zeszytów,
zapisane wyraźnym, lecz luźnym i pełnym rozmachu pismem – to
przepisy na ciasta, pasztety i marynaty. Pytam babkę, dlaczego pali
te inne kartki a gdy podnosi wzrok, zauważam, że ma oczy pełne
łez.
- To są osobiste zapiski
Janki.
Na suficie tańczą plamy
światła od co raz to wybuchających na krótko płomieni, babcia
metodycznie drze i wrzuca do ognia wszystko, co w życiu ciotki było
najważniejsze. Bardzo chciałabym to przeczytać, ale nie odważam
się poprosić. Ona czyta, a właściwie przegląda te zapiski,
zatrzymując się jedynie czasem, wzdycha, wrzuca kartki do ognia,
powtarza bezsensownie „Boże, Boże...” Zeszytów jest dużo,
trwa to długo, zanim wreszcie upora się z pracą, wstanie, obetrze
oczy i zabierze się za wieczorne zmywanie.
Przedwojenne meble ciotki
sprzedano, jedynie parawan w chińskie wzory nie przydał się
nikomu. Nigdy nie dowiedziałam się, skąd pochodził i w jaki
sposób ciotka stała się jego właścicielką. „Janka była
zawsze dziwaczna” - skwitowano krótko jego pojawienie się na
Słonecznej, dziadek porąbał go na spalenie. Ludzie dawniej nie
posiadali tak wiele i po ich odejściu wystarczał jeden zimowy
wieczór, aby uporać się z tym, co zostawili.
Ten dziwny parawan! Złożył
się nagle, otwierając w pamięci zasłoniętą dawniej scenę. Raz
tylko byłam na Lipowej, z Hanką, starszą ode mnie o siedem
lat ciotką, która ciągnęła mnie przez całe miasto za rękę.
Bardzo chciałam tam pójść i zobaczyć wreszcie tajemnicze
mieszkanie Janki, ale było oddalone o kilka kilometrów i nogi
bolały mnie już w połowie drogi. Dlatego popłakiwałam i
protestowałam, gdy Hanka oznajmiła mi, że mam wejść do ciotki
sama i przekazać jej prośbę babci, żeby jutro przyszła.
- Nie pójdę sama!
- Pójdziesz, musisz. To bardzo
ważne, babcia prosiła.
- A ty? Dlaczego nie pójdziesz
ze mną?
- Mnie nie wolno. Idź, musisz.
Przecież jesteś odważna. To łatwe, w tę bramę, prosto przez
podwórko, znowu w bramę i zapukać w lewe drzwi. Będę czekać na
ciebie na ulicy.
Przyjęłam to wyjaśnienie, jak
przyjmują dzieci. Nie wolno to nie wolno.
Nikt nie otwierał, pomimo
pukania. Nie pomyliłam drzwi, na tabliczce wyryte było ciotki
nazwisko: Rochowa. Stałam długo, w końcu zdecydowałam się
nacisnąć klamkę. Odsłoniło się wnętrze mroczne, wąskie,
przesycone mieszanką zapachów, których nie potrafiłam
zidentyfikować. Na lewo znajdowało się coś w rodzaju niszy
kuchennej, z wiadrem za zasłoną i pomalowanymi na biało sprzętami,
zagracone i brudne. Na wprost wejścia, na końcu długiego
korytarza, jasna plama otwartych drzwi; weszłam ostrożnie, na
palcach. Ktoś spał, bo rozlegało się głośne chrapanie, to nie
było chrapanie ciotki. Dochodziło zza wysokiego parawanu na trzech
metalowych nogach, z czarnej, błyszczącej ceraty czy skóry,
malowanej w smoki i bajecznie kolorowe ptaki z długimi ogonami. Był
piękny, zapatrzyłam się.
Nigdy nie widziałam takiego
mebla. Zasłaniał łóżko, duże, metalowe z mosiężnymi ozdobnymi
kulami; można było dostrzec tylko nogi śpiącego mężczyzny.
Pomyślałam, że chyba jednak weszłam w złe drzwi, ale nie mogłam
się ruszyć z miejsca, tak fascynował mnie ten pokój. Potem
zobaczyłam wiszącą na krześle sukienkę ciotki i jej kapelusz,
wieńczący abażur stojącej lampy. Postanowiłam zaczekać, aż
ciotka wróci i bezszelestnie, żeby nie obudzić śpiącego,
usiadłam na przykrytej białym pokrowcem kanapie. Obok siedziała
duża, bogato ubrana lalka i patrzyła na mnie intensywnie błękitnymi
oczami. Zachwyciłam się. Fryzurą spiętrzoną z ciemnych,
błyszczących loków, ozdobioną wieloma kokardami; niebieską
sukienką z kilku warstw tiulu. Najładniejszą sukienką, jaką
kiedykolwiek widziałam i boleśnie jej pozazdrościłam. Czekałam
chwilę grzecznie, dłużyło mi się. Sięgnęłam po lalkę,
chociaż czułam, że chyba nie wypada. Wydawało mi się, że się
do mnie odrobinę uśmiecha. Miała maleńkie, doskonałe, wiśniowe
usteczka. Nie bawiłam się tak dużymi lalkami, były bardzo drogie
i zawsze dostawałam w prezencie tylko tanie, plastikowe laleczki,
które szybko się psuły, tracąc nogi i ręce. Jedyna duża lalka,
jaką odziedziczyłam po kuzynce Joannie, kiedy zabrali ją do
Ameryki, miała zepsute oczy, przestały się poruszać. Poza tym
dostałam ją bez ubrania i nie bardzo wiedziałam, co z nią
począć. Miała szmaciane ciało i drażniło mnie to. Ta tutaj
miała śliczne, zgrabnie uszyte paluszki, ale rozczarowało mnie, że
też jest szmaciana. Trzymałam ją za głowę, ostrożnie, żeby nie
zepsuć fryzury i nie pognieść sukienki, i w pewnym momencie głowa
oddzieliła się od tułowia, była tylko w niego włożona. Pusta w
środku i cała wypełniona pieniędzmi. Poznałam, że to pieniądze,
chociaż były inne od banknotów, które znałam, a napisy na nich
były po niemiecku. Umiałam już wtedy czytać po polsku, ale to
były te same litery, które widywałam na szyldach we Wrocławiu,
z kropeczkami i dziwnymi zakrętasami. Przeraziłam się, że
zepsułam lalkę, wepchnęłam jej głowę jak umiałam i usadziłam
ją z powrotem na oparciu. Za parawanem coś się poruszyło i
zanim zdążyłam uciec, wyszła zza niego ciotka. Zawijając się w
cienki, kolorowy szlafrok, zawołała ze zdumieniem:
- A co ty tu robisz, moje
dziecko? Skąd się tu wzięłaś?
Opowiedziałam jej, że Ewa
czeka pod domem i przekazałam prośbę babci.
- Coś takiego. No coś takiego,
mruczała ciotka, doprowadzając potargane włosy do porządku.
Dłuższą chwilę kręciła się bezradnie, znalazła wreszcie
papierosy i lufkę, zapaliła, zaciągnęła się kilka razy i
patrząc na mnie podejrzliwie, powiedziała:
- Kazali ci mnie szpiegować?
- Nie, ciociu – zaprzeczyłam,
przestraszona.
- Jestem chora – powiedziała
bezradnie jakoś i znowu zaczęła się ogarniać, poprawiać
fryzurę, zbierać szlafrok na piersiach. – Jak nie przychodzę, to
znaczy, że jestem chora. Powiedz babci, że jak wyzdrowieję, to
przyjdę.
Pomyślałam, że chyba naprawdę
jest chora, bo nawet jakoś inaczej niż zwykle mówiła. Miała
podpuchnięte oczy .Musiałam chyba wyglądać na złapaną na
gorącym uczynku, a może nie mogłam powstrzymać się od zerkania
na lalką, bo ciotka zapytała szorstko:
- Ruszałaś Judytkę?
- Tylko dotknęłam, ciociu –
to było tylko pół kłamstwa i jakoś mi się udało.
- Jest bezcenna. To pamiątka,
dostaniesz ją ode mnie w spadku, kiedy umrę. A teraz już idź i
powiedz babci, że może przyjdę jutro, jak się trochę lepiej
poczuję. I żeby mi tu nikogo nie przysyłała.
Powtórzyłam to Hance. O lalce
nie wspomniałam.
- Była sama? – zapytała.
- Nie wiem – odpowiedziałam,
to też było tylko pół kłamstwa.
Wróciłyśmy do domu i Hanka
powiedziała babci obojętnym głosem, że ciotka przyjdzie jutro.
Razem miałyśmy więc na sumieniu półtora kłamstwa, policzyłam
dokładnie, bo już wtedy wszystko liczyłam. Liczby były
niezawodne. Ale nic z tego nie wynikło. Ciotka przyszła pomóc
urządzać przyjęcie i nikt więcej nie poruszał tego tematu.
Po powrocie do Wrocławia, gdy
usiłowałam z pomocą matki rozszyfrować jakiś poniemiecki
napis, przypomniałam sobie o Judytce i o zawartości jej głowy.
Mama narzekała niedawno, że brakuje jej pieniędzy do pierwszego, a
ja przecież kiedyś dostanę w spadku ten skarbiec. Nie mogłam się
doczekać. O związanej z tym śmierci ciotki nie myślałam,
dorośli często mówili o śmierci i wydawała się nieunikniona.
Zapytałam matkę, dlaczego teraz nie ma już niemieckich pieniędzy.
- Pytasz o poniemieckie? Pewnie
je zmielono na makulaturę. Nic już nie były warte.
- Jak to nic? A teraz?
- Nic. Już są nieważne, teraz
to tylko papier.
Byłam rozczarowana, ale nie
bardzo. W końcu dostanę tę wspaniałą lalkę z głową pełną
papieru, który kiedyś był bardzo cenny, pocieszałam się.
To jednak nigdy nie nastąpiło,
ciotka zapomniała mi zapisać Judytkę w testamencie, a może nie
zrobiła testamentu. Zresztą to była zepsuta lalka. A ja w
międzyczasie dorosłam i nie bawiłam się już lalkami.
Ciąg dalszy za tydzień